proza
W staropolskiej alkowie. Fragment książki pt. Miłość staropolska, obyczaje intrygi skandale.

   W staropolskiej alkowie

   Gdybyśmy mieli spojrzeć na staropolską miłość przez pryzmat dawnej homiletyki, należałoby uznać ją za beznamiętną, poddaną licznym rygorom i bliższą małżeńskim obowiązkom niż prawdziwej namiętności. Za wszelkie pozamałżeńskie stosunki Kościół groził piekłem, a w najlepszym przypadku czyśćcem. Kaznodzieje i moraliści mnożyli surrealistyczne wizje mąk piekielnych, jakie spotkać miały rozpustników. Przy wizjach tych obrazy Hieronima Boscha stawały się jedynie niewinną igraszką wyobraźni. Autorzy niektórych z nich zdradzali wręcz dewiacyjno-sadystyczne inklinacje. Tak na przykład w dziele Przeraźliwe echo trąby ostatecznej przeczytać możemy o pewnej niewieście, której ukazuje się zmarły kochanek, a na nim: „Ujrzała bardzo wielką, sprośną żabę, a ona mu się do piersi przypięła, tak iż nogami przednimi szyję jego ściskała i gębę do ust jego przykładała, a nogami zadnimi miejsca skryte w niewymowną mękę uciskała… ”. A wszystkich tych mąk miał doznawać ukochany za grzech cudzołóstwa, to jest za „całowanie wszeteczne” i za „uczynek sprośny”.
Nawet w miłości małżeńskiej zalecano umiar, a dodatkowo abstynencję podczas licznych świąt kościelnych. Do tego należało doliczyć przerwy podczas menstruacji i brzemienności kobiety. Rzecz jednak w tym, że poglądów na temat epoki nie można kształtować na podstawie kazań. Albowiem ludzka natura, z reguły niepokorna, niezbyt chętnie daje się ujarzmić i niewiele robi sobie z narzuconych rygorów. Liczne nakazy, kary, powtarzane do znudzenia kazania, podczas których straszono ogniem piekielnym, świadczą przede wszystkim o tym, że było kogo i z czego nawracać. Natomiast ich liczba wskazuje, że nie przestrzegano skrupulatnie narzucanych przez Kościół zasad moralności.
Tak więc miłość staropolska miała dwa oblicza, jedno oficjalne, kreowane przez Kościół i raczej ponure, drugie zaś prawdziwe, pełne naturalnej witalności, a niekiedy wręcz rubaszne. Niestety, często spoglądamy na staropolskie czasy przez pryzmat wieku XIX, wyrabiając sobie w ten sposób nietrafną opinię. Były to bowiem dwie zupełnie odmienne epoki. Pierwsza zdecydowanie bardziej naturalna, sygnowana znakiem Bachusa i Wenery, druga zaś pełna pozorów, niedomówień i pruderii.
Pożycie intymne naszych przodków, podobnie jak i sam związek małżeński, układało się różnie. Bywało, i to nierzadko, że małżonków oprócz idealnej propagowanej przez Kościół przyjaźni łączyła prawdziwaerotycznanamiętność.Zresztą było o nią zdecydowanie łatwiej niż współcześnie. Temperamenty naszych przodków były bowiem znacznie większe, ludzie zaś narwani i bardziej bezpośredni. Nie od dziś wiadomo, że wysiłek umysłowy osłabia tkwiącą w organizmie energię życiową. Natomiast zdecydowanie mniejsza w owych czasach aktywność intelektualna sprzyjała naturalnej witalności w sprawach alkowy. Drugim ważnym czynnikiem sprzyjającym uprawianiu fizycznej miłości była zdecydowanie gorsza jakość życia. Wojny, epidemie, brak rozrywek, poniżenie ze strony panów i poddaństwo sprawiały, że miłość fizyczna stawała się wśród warstw niższych często jedyną formą dostarczania sobie przyjemnych doznań. Tym samym pozwalała choć na chwilę zapomnieć o trudach codziennego życia. Kontakt z kobietą był często obok picia w karczmie jedyną rozrywką, na jaką mógł sobie pozwolić parobek czy chłop. Kolejnym czynnikiem sprzyjającym uprawianiu miłości był nadmiar wolnego czasu, będący niemal zmorą wyższych sfer szlachty i mieszczaństwa. Zimą nuda dosięgała zresztą także chłopów. W tym czasie spędzali oni ze sobą całe dnie w ciasnych, mrocznych pomieszczeniach, nudząc się na potęgę. Tym samym w pewien sposób byli skazani na obcowanie cielesne. Dziś tym, co odciąga współczesnych od spraw alkowy, jest często praca, podróże, liczne pasje, które potrafią stać się alternatywą dla sfery intymnej.
Na podkreślenie zasługuje, że obcowania cielesnego w małżeństwie nie traktowano jako grzechu, a wręcz przeciwnie, uważano je za nieodzowny element udanego związku. Oczywiście poza oficjalną i raczej mało przestrzeganą doktryną Kościoła. Jak pisał J. Mrowiński-Płoczywłos w Stadle małżeńskim: „Nie mniejsza jest zacność i poważność małżeństwa w niepowściągliwych, w jurnych i wszetecznych małżonkach (…) albowiem dług sobie oddawają przez (tj. bez) grzechu”. Za zupełnie naturalne i oczywiste uznawano zaspakajanie popędu. Wstrzemięźliwość była uważana za stan wbrew naturze i szkodliwy dla zdrowia. Jednoznaczne stanowisko w tej kwestii miał Jan III Sobieski, którego interesy państwa niejednokrotnie zmuszały niestety do długich wyjazdów i życia z dala od ukochanej małżonki. Jak pisał w jednym z listów, wstrzemięźliwość: „…nie tylko że się przyrodzeniu przykrzy, gdy mu się taki gwałt czyni, jako nie może być większy, ale i zdrowiu i tak szkodzi, że już nie może bardziej. Ustawicznie gorączka w dzień i noc, krosty na ciele, dymy do głowy takie, że się ledwie nie rozpada, a najbardziej począwszy od wiosny”.
Jan Długosz, opisując świątobliwe życie Kingi, która pomimo wstąpienia w związek małżeński postanowiła zachować swą „lilię niewinności”, nie omieszka zaznaczyć, jakim niecodziennym heroizmem odznaczał się jej wybór. „Ofiara niepodobnego do wiary męczeństwa, dwojakie znosząc umartwienia, własnego ciała i męża (…), strzegąc bowiem jak najtroskliwiej czystości panieńskiej, wszędy gdziekolwiek się obróciła, w sercu i w duszy własnej swojej napotykała przeciwnika, z którym ustawiczną podejmować musiała walkę i wojować bez przerwy, nie mając spoczynku ni w wieczór, ni w nocy, ni to o świcie, ni rano, ni w południe, lecz codziennie i w każdej chwili płomiennymi gorejąc podpały, jak złoto w ogniu czyszczone stawała się coraz czystsza i świętsza. Pomyśl, co to była za praca i trudy”.
Jak więc widzimy, nawet u kobiety zauważano niekiedy jej naturalne potrzeby w sprawach alkowy, aczkolwiek słowo „niekiedy” jest tutaj jak najbardziej na miejscu.
Miłość fizyczną uważano za małżeński obowiązek i wzajemne „oddawanie sobie długu”. W przypadku mężów było to o tyle łatwiejsze, że męska natura zdecydowanie mniej wybredna wykazywała w tym kierunku naturalne skłonności, z kobietami zaś bywało różnie. Niekiedy zbyt rygorystyczne wychowanie w czasach młodości, bardzo poważne traktowanie nakazów religii sprawiały, że kobieta nie zawsze potrafiła zapłonąć żarem namiętności i przekształcić się w drapieżną kochankę. Nie bez znaczenia były tu też przykre doświadczenia wielu kobiet związane z przeżyciami nocy poślubnej. W konsekwencji wiele z nich było oziębłymi aż do końca trwania związku. W takim przypadku małżonkowi pozostawało poszukiwać prawdziwych miłosnych uniesień w objęciach kurtyzan. Wtedy też w pełni znajdowała potwierdzenie hiszpańska zasada głosząca, by czynić to „najrozpustniej z nierządnicą, a najświątobliwiej z żoną”. Innym naturalnym sposobem zaspokajania potrzeb seksualnych było wykorzystywanie służących i dworskich dziewek.
Za oziębłość swych żon znaczną winę ponosili sami mężczyźni, którzy rzadko bywali wyrafinowanymi kochankami. Dobitnie świadczy o tym ówczesna „literatura fachowa”. Gdy w mrokach bibliotek uda nam się odnaleźć jakieś opracowanie dotyczące spraw alkowy, zauważamy, że opisuje ono jedynie, jak w takim miejscu powinna zachowywać się kobieta. Ta zaś powinna być uległa, poddawać się rozkoszom małżeńskim z umiarem i „o ile życzenie męża wzywa ją do tego”. W Tajemnicach płci żeńskiej... z początku XIX wieku przeczytać możemy, że kobieta „nie powinna sama szukać rozkoszy, ale ją tylko przyjmować niby z woli męża”. Tak więc w kobiecie przez całe stulecia widziano nie tyle partnerkę miłosnych zabaw, ile raczej przykładną służącą. W źródłach nie ma ani słowa o dostarczaniu jej przyjemności, o okazywaniu czułości czy zainteresowania. Kobietę traktowano w alkowie instrumentalnie. I co najwyżej inwencja męża mogła czynić tu odstępstwa od powszechnych, książkowych zasad. Podejście do niewiasty jak do służącej nie sprzyjało natomiast rodzeniu się namiętności u partnerów, a tym samym budowaniu prawdziwej erotycznej więzi. Nic więc dziwnego, że wiele kobiet nie odnajdywało przyjemności w alkowie, a pożycie traktowało przede wszystkim jako przykry małżeński obowiązek. By go uniknąć, podobnie jak dziś uciekano się do przelicznych wymówek – panie skarżyły się na ból głowy, przypadłość kobiecą i tym podobne. Innym razem wymuszały na mężach abstynencję z uwagi na święta kościelne, podczas których nie godziło się oddawać rozkoszom w sypialni. Dlatego w jednym z poradników ars amandi z początku XIX wieku zwracano żonom uwagę: „Niczym się bardziej nie brzydzi mąż zapalony miłością jak owym nie w porę zarzucanym śmiesznym nabożeństwem, którym napełniają pospolicie głupi i niedoświadczeni spowiednicy albo podstarzałe, wąsate dewotki”.
Inne kobiety, jeżeli już decydowały się na powolność wobec męża, to najpierw poprzedzały ją targami o jakąś suknię czy pierścionek, tak by małżeński trud w sypialni nie poszedł na marne. Jeszcze inne zaś, widząc uległość małżonka, gotowego do ustępstw w zamian za chwilę rozkoszy, nieraz przystępowały do ataku i starały się przy okazji załatwić jakieś stare porachunki. W konsekwencji zamiast zbliżenia dochodziło do kłótni i wymówek. Takie zachowanie było nie lada utrapieniem dla męskiej narwanej natury. Stąd też panom nie pozostawało nic innego, jak rozpisywać się w licznych „fachowych” dziełach, poświęconych sprawom alkowy o obowiązku uległości żony wobec męża. We wspomnianych Tajemnicach płci żeńskiej… możemy przeczytać wskazówki dla pań, czego powinny unikać w sypialni. „Mściwa oziębłość, wyrzuty, opryskliwe usprawiedliwienia, pozory do odmowy, niegrzeczne obejście się, upór lub co gorzej dewotowstwo (tj. dewocja) rozpościerane w tej chwili, gdy przejęty żądzą miłosną mąż zbliża się dla odebrania małżeńskiego uściśnienia, wielką stawiają przeszkodę do małżeńskiej szczęśliwości. (…) Łóżko małżeńskie powinno jedynie być poświęcone miłości, przyjaźni, uprzejmej łagodności, żądzy płodzenia dzieci, a nie namysłom, tym mniej wybuchom zazdrości, łzom, wzdychaniom i kłotniarstwu. Nie powinno łoże małżeńskie być krzesłem sędziowskim, z którego żona roztrząsa postępowanie mężowskie, wykrzykuje na jego konduitę, i pisze dekret na pozbawienie go małżeńskich uciech. Nie ma łoże małżeńskie być targiem niejakim, gdzieby interes panował, i gdzie mąż grzeczności żonine okupywać musi obietnicami sukien, przejażdżek, spacerów lub innych zabaw”, stwierdza z całą stanowczością autor.
Dalej doktor wysuwa koronny argument, że takie oziębłe zachowanie małżonek popycha jedynie mężów do szukania rozkoszy w objęciach bardziej namiętnych kochanek, a w konsekwencji do nierządu. I jeżeli nie uprzejmość, to przynajmniej własny interes powinien skłaniać żony do uległości wobec męża, jeśli nie chcą być zdradzane. Co więcej, powinny być one otwarte na męskie fantazje. „Roztropna żonka nie okrzykuje się (tj. nie protestuje) przeciw wynalazkom mężowskim, którymi (mąż) chce rozkosz samą umilać, tym mniej nie pogardza zapałem i tuleniem się ku sobie”, poucza doktor Beker.
Ten sam autor w innym dziele gani żony za zaniedbywanie swojego wyglądu po ślubie, co niestety z czasem potęguje niechęć męża ku żonie: „A że już raz upewnione są o posiadaniu męża, nie dają sobie najmniejszej pracy (tj. starania) w stroju po domu, prócz w ten czas, gdy zeń wychodzić mają lub gości się spodziewają, a czynią to nie dla męża, lecz aby innych mężczyzn ujmować lub kobiety przewyższać”.
Przykładna żona powinna dbać o wygląd także w domu, zresztą nie tylko za dnia, ale też wieczorem. Strój wieczorny jest bowiem bardzo ważny dla pobudzenia mężowskiej witalności. I gdyby któraś z pań nie wiedziała, co kryje się pod pojęciem dbania o wygląd, autor Rad lekarsko-fizycznych… wyjaśnia. Po pierwsze, chodzi tu o zachowanie higieny, czego wzorem mogą być kobiety z Dalekiego Wschodu. „Kobiety tureckie biorą kąpiel, nim wejdą do łoża, do którego je wybór męża wzywa. Tym sposobem oddalony bywa najmniejszy smrodek…”. Po drugie, nie należy zapominać o kropieniu pachnącą wódką otomany, która ma być miejscem małżeńskich rozkoszy. Po trzecie, usta należy przemyć różanym octem i wodą w szczególności tam, gdzie dolega próchnica. Na nieświeży oddech pomaga także – zdaniem autora – gryzienie skórki cytrynowej, goździka lub cynamonu, dzięki czemu można „odrażający cuch oddalić”. Nie należy także zapominać o przemywaniu części rodnych wodą studzienną z domieszką lawendowego octu. Ponadto ze względów estetycznych: „Strzec się (trzeba), aby na koszuli nie zostało najmniejszego śladu miesięcznego czyszczenia (tj. krwawienia)”. Jeżeli żona ma obrzydły nałóg wąchania tabaki, powinna także pamiętać o wyczyszczeniu z niej dziurek nosa przed położeniem się spać. I jak dalej poucza doktor – autor dziewiętnastowiecznej ars amandi: „Na noc będzie jak najmniej jadła i jak najstaranniej baczyć (trzeba), aby przypadkiem podczas małżeńskich pieszczot nie wyrwał się jej jaki odgłos z żołądka lub jeszcze co gorszego; przez co zmysł powonienia jej męża mógłby w nieprzyjemnych znaleźć się okolicznościach”.
Bywały jednak i takie panie, których do niczego nie trzeba było przymuszać, a ich nienasycone temperamenty wręcz przerastały możliwości cherlawych małżonków. Wtedy zaś panom nie pozostawało nic innego, jak nocą wymykać się z alkowy względnie tłumaczyć bólem głowy. Jak donosi w sprawie niejakiej Kossowskiej Naruszewicz w jednym ze swoich wierszy:

„Wolałbym z rosą
Ciąć trawę kosą,
I to łatwiejsza –
Wolałbym snopy
Znosić do kopy,
Co nie trudniejsza,
Niż z taką żoną
Żyć uprzykrzoną,
Co nie chce wybaczyć:
Ustawnie prosi,
Nogi podnosi:
A chciejże raczyć”.

Innym razem temperamenty małżonków i wzajemne potrzeby były w pełni dopasowane. Pamiętnikarka Wirydianna Fiszerowa wspomina, że gdy jej pierwszy mąż wracał do domu po codziennym pijaństwie, nie potrafiła się na niego gniewać, bo: „Tak mnie śmieszył, pieścił, że odezwać się musiałam. Mowy nie było o wypoczynku, póki ze mną pozostawał (…). Po dziesięciu latach małżeństwa pieścił mnie jak pierwszego dnia, gorliwie spełniał swoje powinności małżeńskie, a ja się nie wzbraniałam, bo lubiłam się śmiać i byłam łatwa, a on mi się podobał”. Głęboką witalność odnaleźć możemy także w listach Jana III Sobieskiego do Marysieńki. Wprawdzie zasady dobrego wychowania nakazują, by cudzych listów nie czytać, zajrzyjmy jednak na chwilę do korespondencji króla Jana. Przebija przez nią nie tylko wielkie uczucie, jak tego chcą autorzy szkolnych podręczników, ale także głęboki erotyzm. Sobieski nieraz żalił się w nich Marysieńce, że już sam nie wie, jak pohamować swój ognisty temperament, bo przecież żyć bez kobiety i „tych spraw” nie sposób. Ponadto przecież ona wie doskonale „jako jego zdrowiu szkodzi, kiedy się tę nie czyni rzecz” regularnie. I kiedy Marysieńka udziela mu domowych rad, że na nadmierne pożądanie wskazane są lekarstwa i zimne kąpiele, odpowiada podrażniony, że za lekarstwa i wannę wielce dziękuje: „Spuszczam to tym świątobliwym zakonnikom”. Innym znów razem Marysieńka obiecuje Jankowi bransoletkę ze swych włosów, której ten czeka z utęsknieniem. I tylko przez przyzwoitość nie powiemy wprost, skąd miały pochodzić włosy do owej bransoletki. Wśród wymienianych części ciała Marysieńki, które król nieustannie całuje, to na powitanie, to na zakończenie listu, takich jak: „gębusia”, „rączki”, „nóżki” pojawia się tajemnicza „muszka”. Muszką w owych czasach zwano przyklejane na twarz pieprzyki z jedwabiu. Lecz nie o pieprzyk tu chodzi. Tajemnicza muszka to jedyna część ciała Marysieńki, którą król Jan postanowił ukryć pod metaforą. Uznał zapewne, że nie godzi się odkrywać w słowach i mówić wprost o tym, co z natury swej powinno być zakryte. Następnie, uznając, że ta wstydliwa część kobiecego ciała została wystarczająco zakonspirowana przed okiem niepożądanego czytelnika, bez ogródek pyta swoją żonę „co tam u muszki”, „muszkę pozdrawia”, „całuje”, innym razem prosi o to, aby mu oznajmiła „o muszce, jeżeli jej nie tęskno”. Innym razem wyrozumiale radzi: „Jeśli (…) przypada też kiedy apetyt, to uczyń tę rzecz; bom ja już ledwo żyw bez tego, moja duszo, ani spać (…), ani chodzić, ani siedzieć niepodobna”.
Zaryzykować można wręcz stwierdzenie, że podejście naszych przodków do spraw erotyki w XVI–XVIII wieku było zdecydowanie bardziej otwarte niż współcześnie, pomijając oczywiście oficjalne i raczej mało przestrzegane nakazy Kościoła. Delektowano się obrazami i rysunkami o treści erotycznej, których współcześnie nikt nie odważyłby się powiesić na ścianie, by nie zostać posądzonym o brak dobrego smaku. Malarze pod pretekstem scen mitologicznych prezentowali nagie ciała Wenus czy Diany w dość swobodnych i działających na męską wyobraźnię pozycjach. Niejednokrotnie nawet motywy biblijne stawały się pretekstem do ukazywania nagich ciał Adama i Ewy, Zuzanny w kąpieli. Nie wahano się nawet pokazywać Matkę Boską z odkrytą jędrną piersią, gdzie motyw karmienia dzieciątka zdaje się tylko pretekstem do ukazania kobiecych kształtów. Gdyby obraz Matki Boskiej z odkrytymi piersiami wyszedł spod pędzla współczesnego malarza, wybuchłby skandal. Dzieło zostałoby uznane za pozbawione dobrego smaku, natomiast jego autora posądzono by o wulgaryzm. Sprawa być może zakończyłaby się w sądzie.
Byli i tacy koneserzy, którzy nie zadowalali się pojedynczymi dziełami sztuki. Jeszcze w połowie XVII wieku po wielu szlacheckich dworkach można było spotkać „obrazów pełną ścianę nago malowanych”. Niestety, ruch kontrreformacyjny wypowiedział wojnę tego typu twórczości, uznając ją za obsceniczną. W konsekwencji te „plugawe”, zdaniem innych – „wszeteczne”, obrazy lądowały w piwnicach, na strychach, w najgorszym przypadku w ogniu. W konsekwencji niejedna Wenus i niejeden Kupidyn skończyli na stosie, z korzyścią dla moralności i z uszczerbkiem dla sztuki. Kończyły tam też inne mitologiczne postacie, które z nagością wprawdzie nie miały nic wspólnego, wystarczyło jednak, że miały nielegalne związki z kulturą antyku. W 1629 roku słynny mecenas marszałek Wolski zarażony ideą kontrreformacji postanowił spalić swą kolekcję, jeżeli zaś chodzi o freski, to przedstawiającym nagość postaciom postanowiono domalować sukienki.
powrót
email
Agnieszka Lisak Copyright © 2008-2013 All rights reserved