"Narzeczeństwo"
W okresie karnawału do dużych miast zjeżdżały rodziny z całej okolicy, z pobliskich miasteczek i ziemskich majątków. Często na wyjazd taki oszczędzano przez cały rok, tak by było za co wynająć mieszkanie w mieście, dorożki, kupić bilety wstępu do teatru i na bale. Już na pół roku wcześniej przed karnawałem kobiety zamawiały u krawców suknie balowe, kupowały nowe żelazka do włosów, ażurowe pończoszki i inne drobnostki. Poczym z całą piramidą bagaży – jak na sejm – ruszano z prowincji do miasta. A wszystko po to, by otrzeć się o wielki świat i umożliwić córce znalezienie w nim męża. Koszty takich eskapad nie były małe, można było jednak mieć nadzieję, że w przypadku upolowania dobrej partii, wydatek szybko się zwróci. Pierwsze kroki na salonach dla młodych gąsek wcale nie były łatwe. Słysząc komplementy z męskich ust, panienki z prowincji czerwieniły się niczym buraki i dygały w podziękowaniu za łaskawość. Poczym patrzyły na matki, będące wyrocznią w sprawach salonowego savoir - vivre. Bale wydawane po miastach w okresie karnawału był to istny „jarmark matrymonialny” w najgorszym rozumieniu tego słowa. Jak pisała Eliza Orzeszkowa, widok panien na wydanie bywał żałosny, gdy wyprawiały „po śliskich salonach gonitwy małżeńskie.” Z podobną dezaprobatą ówczesne bale opisywał Tadeusz Boy - Żeleński – panna w zakurzonej sukni pod okiem mamy czekała pod ścianą aż w końcu ktoś poprosi ją do tańca, „sterczała nieraz do rana z powściąganymi łzami w oczach lub też uciekała w pełni balu pod pozorem bólu głowy, aby w domu gorzko płakać do rana” nad brakiem powodzenia. Matki takich zrozpaczonych córek, siedziały rzędem pod ścianą, z nienawiścią patrząc na królowe balu, które ciągle ktoś obtańcowywał. W takiej desperacji łatwo było paść ofiarą spłukanych z pieniędzy, miejscowych gogusiów. - W dużych miastach nie brakowało dandysów, to jest wymuskanych kawalerów, żyjących beztrosko za pieniądze swych rodziców; dopóki te były. Gdy jednak fortuna odwracała się od rodziny żyjącej ponad stan, zaś domowa kasa zaczynała świecić pustkami, na gwałt poszukiwano jakiegoś rozwiązania. Wtedy ostatnią deską ratunku stawał się bogaty ożenek. Podczas karnawału spłukani kawalerowie biegali za posażnymi pannami, jak harty za zającem. Rozglądali się za dziewczętami, co by miały osiemnaście lat i tyleż samo wiosek. To nic, że od panien czuć było prowincją, gdy miały one inne zalety w postaci sporego posagu. „Ja ją cenię najmniej na jakie pięćkroć tysięcy reńskich. Nie mówiąc o tym, co dostanie, jak tata kipnie.” Takie rozmowy prowadziła ze sobą złota młodzież, gdy do Krakowa na karnawał zjeżdżały posażne jedynaczki, wspomina Magdalena Samozwaniec. W zaufanym gronie bezpardonowo liczono posagi panien, majątki ich ojców i własne szanse. By jednak cel w postaci małżeństwa został osiągnięty, należało z początku nieco samemu zainwestować, to jest stworzyć przynajmniej pozory majętności, tak aby było czym kusić łasą na zbytki dziewczynę i jej rodziców. Wynajmowano więc lepsze mieszkania, biura, kupowano powozy…, obiecując spłacić wydatki z posagu przyszłej żony. Od przyjaciół pożyczano co lepsze stroje, kandelabry na komody i obrazy na ściany. Posiadając te wszystkie atrybuty bogatego kawalera, można było rozpocząć taniec godowy, tokując w kierunku narzeczonej, na tle swego gołębnika. Choć nie do końca, bo przecież potrzebny był jeszcze odpowiedni ubiór. - Nieodzownym elementem wyglądu każdego gogusia był oczywiście strój wizytowy, nie raz szyty u krawca na kredyt. Jak pisze Roch Sikorski „Wieluż to bowiem konkurentów za pożyczone od żydów pieniądze sprawiało cugi i liberye, żeby się strojnie okazywać pannie młodej i rodzicom, a później spłacało się to z posagu panny młodej… Widać na tym biednym świecie wiele rzeczy dzieje się oszukaństwem.” I w ten oto sposób kobietom mamionym wizją bogactwa, przychodziło płacić osobiście za rozrzutność i zbytek swych mężów.
Sprawy przybierały znacznie gorszy obrót, gdy okazywało się, że zaręczyny z jakiegoś powodu zostały zerwane, zaś młodzik pozostawał ze zwróconym pierścionkiem w ręku, zaś jego wierzyciele z plikiem niespłaconych weksli.
Na takich chłodnych kalkulacjach można się było jednak poślizgnąć jak na skórce od banana. Bo sztukę blagierstwa opanowali do perfekcji nie tylko stający w konkury galanci, ale także rodzice spragnionych małżeństwa córek. Nie raz okazywało się, że opisywany przez nich z rozmachem dworek, w którym młodzi mieli mieszkać długo i szczęśliwie, był zabitą dechami ruderą, gdzieś na końcu świata. Zaś przed ruderą nie rosło nic innego, jak tylko dorodne gruszki na wierzbie. Z dachu kapał deszcz, ściany przeżerała pleśń, za pożółkłymi tapetami lęgły się myszy. W dodatku nic nie wartą nieruchomość obciążała hipoteka, jednym słowem dług długiem dług poganiał. Natomiast obietnice o niebotycznym posagu panny nie raz kończyły się po ślubie zdawkowym stwierdzeniem rodziców „będziemy o was pamiętali”.
Nie zachwyciła swego męża otrzymanym od rodziców domem Anna Potocka. Jako młode małżeństwo miała ona zamieszkać z mężem w dworku w Oleszycach – posagowym majątku jej matki. Był to dom od trzydziestu lat niezamieszkały i nie reperowany, ściany zżerała wilgoć, z sufitu kapała woda, i jak dalej opisuje autorka:
„Ropuchy i żaby tak były wzięły dom w posiadanie w czasie, co był niezamieszkały, że ich wypędzić stamtąd nie było można; najbardziej lubiły czaić się we wszystkich drzwiach, toteż otwierając i zamykając drzwi raz na dziesięć przynajmniej zatrzaskiwało się ropuchę. Zdarzyło mi się, że w nocy idąc do kołyski dziecka, bosą nogą na żabę nadepnęłam! Szpary w ścianach między pokojami były takie, że można sobie było rękę przez nie podać, a wilgoć taka, że pieluszki pierwszego dziecka można było prawie wykręcić, jak kilka godzin leżały w pokoju. Zdrowie też moje, w ogóle nietęgie, zaczęło tam szwankować od pierwszej chwili.”
Mężczyźni szukający żony zwracali uwagę na: małą nóżkę, białą cerę, piękny dekolt, włos długi i gęsty, usta drobne i różane, chód miękki, zdrowe płuca, no i oczywiście na posag. Posag był to majątek, jaki otrzymywała dziewczyna od rodziny w związku z wyjściem za mąż. W zależności od osobistych preferencji stawiano go na pierwszym względnie dalszym miejscu. Czyli mówiąc inaczej, albo posag było dodatkiem do panny, albo panna dodatkiem do posagu. Połączenie tych wszystkich zalet z majątkiem włącznie czyniło z dziewczyny „pannę pierwszej klasy”. Nie bez znaczenia były tu także zalety ducha. Podobnie jak dziś hierarchia ważności w tym względzie ulegała zmianie wraz z wiekiem oceniającego. Im młodszy był kawaler, tym bardziej romantycznie postrzegał on swoją wybrankę. Cenił u niej umiejętność grania na pianinie, pisania pięknym charakterem pisma, recytowania wierszy, dźwięczny głos, powab w tańcu... Były to raczej mało praktyczne zalety, które sprawdzały się co najwyżej w życiu salonowym, ale nie codziennym. Romantyzm ma jednak to do siebie, że ulatuje razem z wiekiem. – Wchodzimy w młodość romantykami, umieramy pozytywistami. Bardziej chłodne spojrzenie na kobiety mieli dojrzali mężczyźni. Swym szkiełkiem i okiem przyglądali się im bacznie, szukając w nich przede wszystkim zadatków na dobre matki i gospodynie. Jak opisuje Józef Bogucki „więcej np. teraz upatruje wartości w rozsądku swojej narzeczonej, niźli w drobno utapirowanych włosach; więcej ceni w niej oznaki rządnej gospodyni, niźli najlepsze odśpiewanie arji (…). Teraz mu nawet milej jest usłyszeć, że która przewybornie umie dusić zrazy lub na patelni smażyć naleśniki, jak, że słynie z pisania poezji…”
Podobnie im niższy był stan majątkowy narzeczonych, tym większą wagę przywiązywano do umiejętności praktycznych, a mniejszą do zalet salonowych, które w ubogich rodzinach do niczego nie były potrzebne. Tam gdzie mąż pracował ciężko fizycznie, gdzie bieda nie pozwalała na zatrudnienie służącej, od kobiety oczekiwano przede wszystkim gospodarności i oszczędności. To samo zresztą dotyczyło stosunków wiejskich.
Wróćmy jeszcze na chwilę do kwestii związanych z trudami poszukiwania męża. W Krakowie marzeniem każdej wysokourodzonej szlachcianki było dostanie się na salony Pałacu pod Baranami, będącego w posiadaniu rodziny Potockich. Spotykały się tu bowiem najlepsze partie w mieście. Nie było to jednak takie łatwe. By tam trafić, trzeba było sobą coś reprezentować, to jest posiadać odpowiednie nazwisko i majątek. Pani Andrzejowa Potocka wnikliwym okiem przyglądała się potencjalnym bywalczyniom, analizując ich maniery i życiorysy do kilku pokoleń wstecz. Patrzyła, czy na ich kryształowej przeszłości nie ma jakiejś rysy, która mogłaby rzucać się cieniem na dom Potockich. A że informatorów miała dobrych, to o wszystkich wiedziała, jeżeli nie wszystko, to na pewno bardzo wiele. Nie udało się trafić na salony Pałacu pod Baranami Jackowi Malczewskiemu, mimo że pochodził ze świetnej szlacheckiej rodziny. To że był zdolnym artystą, też nie miało większego znaczenia. Najcięższym grzechem malarza było to, że jego żona panna Gralewska z domu była córką aptekarza. A to przecież dyshonor dla szlachcica związać się z córką handlarza, jak gdyby w środowisku nie było lepszych partii!
Gdy sezon polowania na mężów czyli karnawał dobiegał końca, zaś oczekiwane znajomości nie zostały zawarte, rodzina z minorową miną wracała do domu. Gdzieś tam w głębi serca tliła się nadzieja, że może za rok pójdzie lepiej, a w dodatku sukien nie trzeba będzie szyć nowych, więc ekspens będzie mniejszy. Ostatnią iskierką nadziei były otrzymane bilety wizytowe, które matki wymieniały pomiędzy sobą, siedząc na balu pod ścianą i pilnując córek. Takie przypadkowo zadzierzgnięte znajomości mogły okazać się owocne w staraniach, w szczególności gdy w domu, do którego jechano z wizytą, obok córek byli i synowie.
Znalezienie córce męża było obowiązkiem starszych, zaś gdy trudy spełzały na niczym, stawało się przyczyną zgryzot domowych. Panna przytłoczona perspektywą staropanieństwa zalewała się łzami, stękała, dostawała migren i boleści, od których wszystkich w domu bolała głowa. By dopiąć celu, nie przebierano w środkach, a byli i tacy, którzy dopuszczali się jawnych aktów desperacji. Zresztą dotyczyło to nie tylko córek, ale i synów. Anna Potocka wspomina w swym pamiętniku matkę Kazimierza Młodeckiego, która robiła, co mogła, by znaleźć pannę dla swego syna. „Po pół godziny znajomości z kimś pytała, czy nie zna ta osoba panny ładnej, posażnej, wykształconej itd. itd. Było to u niej prawdziwą manią. Panny zaś musiały wszystkie przechodzić formalny przed nią egzamin, zaglądała ciekawie, czy mają zdrowe zęby, czy nie są czasem garbate, wypytywała o charakter nawet służących, i jeżeli panna się podobała, przynosiła cukierki i zapowiadała wizytę syna nazajutrz, ale syn uciekał jak oparzony od wszystkich panien. (…) Panny spotkawszy się opowiadały sobie, ile razy która dostała cukierki, na jakie musiała odpowiadać zapytania…”.
Przy fatalnych zbiegach okoliczności, które dziewczynie nie pozwalały wyjść za mąż i przy nieudolności ze strony krewnych, można było jeszcze zwracać się o pomoc do sił niebieskich jako najwyższej instancji. By jednak modlitwa odniosła skutek nie mogła brzmieć byle jak. Jeszcze w dwudziestoleciu międzywojennym jeden z poradników przytaczał tekst takiej modlitwy dla zdesperowanych panien, ułożonej zgodnie ze wszelkimi prawidłami częstochowskiego rymu:
Modlitwa dziewicy
Do Ciebie, Panie, wnoszę moje modły.
Fałsz i obłuda serce me przebodły; (…)
Z moich rówieśnic, ach ileż wkoło
Dostało mężów i żyje wesoło!
Wieluż matkami dałeś już być Panie!
Ja tylko czekam na Twe zmiłowanie.
Bo chociaż chłopców dosyć jest na świecie,
Żaden się mnie nie oświadczył przecie!
Choć który przyjdzie, przemówi, pochwali,
Wszyscy się jednak trzymają w oddali.
Serce me szarpią udręczą tortury,
Czekam, wyglądam, czy przyjechał który. (…)
Jam też gotowa, ja czekam, o Panie,
By spełnić Twoje Święte przykazanie.
Lecz opór ludzki dotychczas zwycięża.
Pragnę być żoną, ale nie mam męża!
A lata biegną. Ach, Święta Babianno,
Może mnie wkrótce nazwą starą panną?
O wszyscy święci niechaj mnie ustrzegą
Od hańby takiej i sromu takiego!
Na wsiach zaś w takich trudnych przypadkach uciekano się do czarów, jako najbardziej sprawdzonego środka. Kawalerom podawano do wypicia razem z wódką czy herbatą spalone na popiół włosy panny. Czasami zaś dosypywano je do jajecznicy. By skutek został osiągnięty, należało pamiętać, że włosy nie mogły być wyrwane z głowy.
By zajrzeć w przyszłość korzystano też z „kartomancyi” czyli sztuki wróżenia z kart. Na porządku dziennym było korzystanie przy kojarzeniu małżeństw z pomocy osób trzecich, to jest znajomych, rodziny, sąsiadów. Byli i tacy, którzy zajęciem tym parali się odpłatnie. Niestety nie wszystkie skojarzone pary zamierzały wywiązywać się z obietnicy zapłaty honorarium za pośrednictwo, stąd też zdarzało się, że sprawy z powództwa oszukanych swatów trafiały na wokandy sądowe. Inni zaś korzystali z pomocy „biur stręczenia małżeństw” lub po prostu zamieszczali ogłoszenia matrymonialne w gazetach. Taką rubrykę towarzyską prowadził między innymi Kurjer Warszawski. A zatem zajrzyjmy na chwilę na jego strony z 1890 roku. Kto wie, może wśród ogłoszeń i czytelnik znajdzie dla siebie jakąś niezłą „partyę”.
- Wdowa w wieku kobiet Balzaca wyszłaby za mąż za człowieka poważnego, wykształconego i ze stanowiskiem, gdyby się znalazł taki. Jest nie ładna i nie brzydka, inteligentna i dystyngowana, a wykształcenie umie pogodzić z praktyczną stroną życia, bez obowiązków lecz i bez wiana.
-Poważne. Młody człowiek lat 25, zamożny obywatel ziemski z gub. zach. Dla braku odpowiednich stosunków w Warszawie, pragnie zawiązać poważną korespondencję w celach matrymonialnych z młodą osobą do lat 20, usposobienia łagodnego, ze średnim wykształceniem, zamiłowaną w życiu wiejskim i posiadającą fortunę do 15.000 rs. w gotówce.
- Wdowiec bezdzietny, lat 35 zarabiający rocznie do 600 rs., życzy sobie ożenić się z panną lub wdową bezdzietną, nie starszą od niego, nie ułomną, mającą prawo do szacunku, z posagiem około 5.000 rs., które będą użyte na wzięcie dzierżawy folwarku.
- Kawaler, katolik lat 35, brunet, dobrze wychowany, jak mówią przystojny, kupiec, pracowity i oszczędny, posiadający dobrą opinię, o średnich funduszach, pragnie zapoznać się w celach matrymonialnych z panną starszą lecz nie starą lub wdową, lat najwyżej 33, łagodną ale przy tem zaradną, gospodarną, oszczędną i bezwarunkowo porządek lubiącą. Ponieważ jedną z głównych podstaw szczęścia małżeńskiego jest zapewniony byt materialny, pożądany przeto jest posag lub fach. Przez wzgląd na zobopólną godność uprasza się o oferty serjo.
- Obywatel ziemski, szlachcic, właściciel majątku, lat 25, blondyn, wykształcony, przystojny, poszukuje dozgonnej towarzyszki, panny młodej, nie starszej nad lat 20, ładnej, wykształconej, muzykalnej, z dobrej rodziny. Posag nie wymagalny. Oferty wraz z fotografiami proszę wysłać pod adresem…
- Sz. paniom, które okazały tak chętną gotowość podzielenia mych losów, nadsyłając prawie setkami oferty, serdeczne dzięki. Nie mogąc jednak odpowiedzieć równą gotowością tylu osobom, wybrałem jedną, resztę ofert według wskazania adresów odesłałem. – Bezinteresowny.
- Wdowa ewangeliczka, posiadająca majątku 12.000 rs. Obznajmiona z praktycznem życiem i gospodarstwem miejskim i wiejskim, pragnie znaleźć męża w osobie kawalera lub wdowca bezdzietnego, od 40 do 50 lat mającego, łagodnego usposobienia, miłej powierzchowności, inteligentnego, z zacnej rodziny, z przyzwoitem stanowiskiem (bądź to w mieście bądź na wsi), praktycznego, lubiącego ciche domowe pożycie. (…) Dyskrecję zapewnia się słowem uczciwości.
Szpalty Kurjera Warszawskiego, służyły też młodym do wymiany informacji natury towarzyskiej. Nie raz za jego pośrednictwem starano się odnaleźć jakąś poznaną, a zarazem zagubioną na balu piękność. Innym znów razem umawiano się na spotkania. W czasach bez telefonów bywało to zdecydowanie trudniejsze niż dzisiaj. I tak też w jednym z numerów panna nazywająca się dla niepoznaki Niebieskim kapturkiem (zapewne od stroju noszonego w czasie maskarady) zostawia informację dla Tulipana: „Na czwartej maskaradzie być nie mogę, bo wyjeżdżam, bądź koniecznie na trzeciej.” A oto inna błagalna prośba: „Sfinksie! Czemu nie odpisałeś? Jestem, nie wyjechałam. Czekam odpowiedzi. – Dolores-Jaskółka.”
Z przyczyn oczywistych w korespondencji takiej nie występowano pod własnym imieniem i nazwiskiem, kobiety używały pseudonimów takich jak: Arabia, Córka syreniego grodu, Arabella, Konstantynopolitanka… Mężczyźni zaś nazywali się: Bzinem, Argusem…
I w ten oto sposób za sprawą gazety krążyła korespondencja pomiędzy spragnionymi miłości. Można tylko podejrzewać, że autorkami tych jakże odważnych listów były panny z nie koniecznie dobrych domów, zapewne z niższych warstw, gdzie na konwenanse patrzono przez palce. Nie można wykluczyć, że były to dziewczęta, które dla zarobku przybyły do Warszawy i utrzymując się z pracy własnych rąk, z dala od rodziny pozwalały sobie na większą swobodę w kontaktach z mężczyznami.
Niemniej jednak w tak zwanych dobrych domach randki umawiane za pośrednictwem gazet, a w dodatku bez wiedzy rodziców były absolutnie niedopuszczalne. Tu rozbudowana do granic wytrzymałości etykieta, nie pozwalała panienkom na jakąkolwiek samodzielność - cała matrymonialna ceremonia, zmierzająca do znalezienia córce męża, odbywała się pod czujnym okiem rodziców.
W dziewiętnastym wieku zauważyć można zmianę w podejściu do instytucji małżeństwa w porównaniu z okresem Polski przedrozbiorowej. We wcześniejszych wiekach do najważniejszych powodów wstępowania w związek zaliczano konieczność zabezpieczenia kobiety na przyszłość. Zaręczyny poprzedzały bezpardonowe targi rodzin o wysokość posagu i wiana. A gdy w końcu udało się dojść do porozumienia, wszystko skrzętnie zapisywano w umowach przedmałżeńskich. Bywało i tak, że rzeczy o relatywnie niskiej wartości, jakiś pierścień czy naszyjnik stawały się ością niezgody i w konsekwencji prowadziły do zerwania rokowań. Zaś urażone rodziny z nosami na kwintę rozjeżdżały się do swych domów.
W dziewiętnastym wieku nadal celem związku małżeńskiego było ekonomiczne zabezpieczenie kobiety. Aczkolwiek zdecydowanie rzadziej spisywano już umowy przedmałżeńskie, określające obowiązki męża wobec żony i zobowiązania finansowe rodziny żony wobec męża. Zazwyczaj zawierzano danemu przez partnerów i ich rodziców słowu. Rozmowom w sprawach majątkowych towarzyszyła pewna ogłada, zostawiano także sporo miejsca na uczucia. Jak pisano wcześniej, uczucia te rodziły się szybko i często bez większego namysłu. Panny niejednokrotnie już w pierwszym napotkanym kawalerze widziały wybranka swego serca, choćby ten był ostatnim malkontentem, egocentrykiem czy bigotem. Oczami wyobraźni ubierały go w najlepsze stroje i przymioty duszy, których nie posiadał. Wtórowali temu nie raz rodzice, uznając, że lepszy skromny kawaler w garści, niż książę na dachu. „Niech nie myśli, że już jak tego odmówi, żaden jej się nie trafi” – pouczała Klementyna Hoffmanowa, zalecając rozwagę przy podejmowaniu decyzji matrymonialnych. Zapewnieniom tym jednak mało kto wierzył. Strach przed staropanieństwem nie pozwalał na bycie zbyt wybrednym. Jak wspomina Magdalena Samozwaniec „Na ogół panny wychodziły za mąż za pierwszego, który się o ich rękę rodzicom oświadczył, tak jakby przyjęły ramię jakiegoś tancerza do mazura, aby tylko nie siedzieć, gdy inne tańczą (…). Tylko bogate i piękne mogły wybierać i grymasić, wszystkie inne brały, co Bóg dał…"
Jeżeli chodzi o kojarzenie małżeństw, to można tu było wyróżnić kilka scenariuszy. W pierwszym z nich i najbardziej rozpowszechnionym młodzi posiadali sporą swobodę wyboru. Stroną aktywną był wyłącznie mężczyzna, to jemu wypadało zabiegać o względy panny, czynić starania o bywanie w jej domu, i po trosze narzucać się z afektem.
W 1867 roku ukazał się na rynku poradnik pod obiecującym tytułem Sztuka pozyskania w krótkim czasie oblubienicy jakiej kto sobie życzy, z posagiem albo bez posagu. Miał być on kompendium wiedzy dla kawalerów spragnionych małżeństwa. Zgodnie z nim, aby zwrócić na siebie uwagę panny, należało działać z rozmysłem. Nie od dziś wiadomo, że kobiety są istotami łasymi na pochlebstwa. Tak więc podczas spotkań w szerszym towarzystwie wskazanym było obsypywać wielbioną skrycie damę komplementami, tak by „natchnąć ją podziwem” dla rozmówcy. Sprawa przedstawiała się znacznie gorzej, gdy do spotkania dochodziło poza kręgiem osób znajomych, w konsekwencji trzeba było samemu zaaranżować sytuację, która pozwoliłaby na przedstawienie się pannie i rozpoczęcie z nią rozmowy. Pierwszym krokiem było ustalenie adresu jej zamieszkania. Następnie można było zaczerpnąć wśród sąsiadów języka na jej temat, co lubi, gdzie bywa itp. – Jak zapewniał autor poradnika, nie było to takie trudne - „zatem pierwszy lepszy z mieszkających w tym domu, cyrulik, praczka, straganiarka udzielić ci może wybornych wiadomości, jeżeli nie pożałujesz kilku, kilkunastu groszy”. Dobrze, jeżeli w okolicy była kawiarnia lub cukiernia skąd przez okno można by niepostrzeżenie śledzić swoją ukochaną. Poznając jej przyzwyczajenia i rozkład dnia, należało następnie pomyśleć nad zaaranżowaniem pierwszego, niby przypadkowego spotkania. W tym celu nie zawadzi – zdaniem autora poradnika - od czasu do czasu przejść przed domem ukochanej, ale nie więcej jak dwa, trzy razy dziennie. Przy odrobinie szczęścia można ją spotkać, a wtedy należy być czujnym, by dobrze wykorzystać nadarzającą się okazję. Na przykład gdy podczas mijania się na ulicy ukochana upuści jakiś przedmiot, natychmiast należy go podnieść. Dobrze jest też pamiętać o noszeniu przy sobie parasola „gdyż niema zręczniejszego pośrednika w miłości nad parasol.” W czasie deszczu zawsze można ofiarować damie swoją pomoc, tak by nie zmoczyła fryzury i toalety „i szczęście twoje gotowe”, zapewniał poradnik.
Gdy w wyniku powyższych zabiegów serce ukochanej zostało już zdobyte, wartało pomyśleć nad tym, by miłość tą utrzymać. Nadal należało pamiętać o prawieniu komplementów. Od czasu do czasu można też sobie było pozwolić na poufałość, taką jak pieszczotliwe dotykanie włosów, całowanie rąk, czy skromny uścisk w objęciach „wszystko to nie zgorszy nikogo, chyba stare dewotki”. Nie zawadzi też ukochanej od czasu do czasu odpowiadać na jej pytania wierszem, dzięki czemu można zabłysnąć elokwencją i umiejętnościami deklamatorskimi. Należy jednak w sposób przemyślany dobierać repertuar, tak by nie wyrwać się z „przestarzałymi, sielankowymi wzdychaniami pasterzy, z wierszami dwuznacznymi lub pierwszą lepszą częstochowską ramotą.” Pouczał dalej autor. Deklamacji powinno towarzyszyć cieniowanie głosu, namiętne spojrzenia, i znaczący uścisk ręki, od czasu do czasu - oczywiście. Po tych wyczynach detektywistyczno – literacko - aktorskich sukces kawalera w miłości miał być gwarantowany, ja zapewniał poradnik z 1867 roku.
Inny znów poradnik z tego samego roku pod tytułem Niezawodny zdobywca serc czyli sztuka przypodobania się, w postaci krótkich zdań udzielał mężczyznom wskazówek, czego należy unikać w towarzystwie dam, tak by nie zostać posądzonym o brak ogłady:
- „Nie plądruj w damskich stoliczkach do szycia, nie ruszaj nic na biurku do pisania, nie baw się, nie tnij czegoś bezmyślnie nożyczkami damskimi, a tym bardziej nie waż się obcinać sobie nimi paznokci.”
- „Nie drepcz bez potrzeby w damskich pokojach po kobiercach, ani też opieraj swoje nogi o podstawę stolików.”
- „Znalazłszy u dam ptaszki, popieść się (z) niemi; pieska, który się zbliży ku tobie nie odtrącaj gburowato, ani też mów, że cierpieć nie możesz psów lub kotów, jeżeli tego rodzaju zwierzęta są w pokoju.”
- „Nie drap się w głowę, nie dłub w ustach i w nosie, a choć trudno wierzyć, ażeby w porządnym towarzystwie ktoś się tego dopuścił, jednak to się zdarza niestety.”
- „Strzeż się nawet odzywać do osób wątpliwego prowadzenia, jeżeli nie życzysz sobie, ażeby i ciebie do nich policzono.”
- „Brzydzą się damy tymi, którzy zapychają sobie nos tabaką, używają zbyt widocznie chustki od nosa, rozciągają takową przed użyciem i pozostawiają po sofach i krzesłach.”
- „Jeżeli nie jesteś pewny czy dama, którą ci wypada pozdrowić ukłonem, jest w oknie albo jej nie ma, to kłaniaj się na wszelki wypadek, gdyż niewiele stracisz, kłaniając się pustemu oknu. Może się zdarzyć przecież, iż dama owa znajduje się na środku pokoju, tak, że ty jej wcale widzieć nie możesz, ale ona ciebie wybornie widzi…”
- „Nieobyczajne rzucanie na siebie gałkami z chleba przy stole dawno już wyszło z mody – strzeżże się zaprowadzać je na nowo.”
Innym znów razem z pomocą w znalezieniu i zdobyciu względów panny przychodziła rodzina. Wprawdzie rodzice nie raz zajmowali się poszukiwaniem dla syna partnerki spośród grona znajomych, to jednak ostateczny wybór co do zasady pozostawiali młodym. Starali się tym samym szanować zasadę, że małżeństwo jest sakramentem i jako taki nie powinno być zawierane pod przymusem. Swoje rodzicielskie prawo veta starsi wykorzystywali jedynie w skrajnych przypadkach, to jest przy próbie zawarcia związku z osobą o zdecydowanie niższym statusie społecznym, o złej reputacji, czy też będącą innego wyznania. Z poważnym sprzeciwem spotykał się także wybór na żonę baletnicy, śpiewaczki czy aktorki. Panie takowe można było podziwiać, obsypywać kwiatami, wielbić po cichu, ale nie wstępować z nimi w poważne związki. Z uwagi na swą niebezpieczną profesję nie dawały one bowiem rękojmi prawidłowego prowadzenia domu. Artystka „żyje zanadto życiem nerwów i wrażeń, w ciągłem podniesieniu i podrażnieniu, w nieuchronnej walce z zawiścią, złemi językami, w ustawicznej myśli podobania się tłumom i chęci zyskania oklasku i pochwał drukowanych” – zauważał M. Zawadzki. Tym samym artystki, jako osoby o skołatanych nerwach i rozdrażnionej osobowości należało uznać za kiepski materiał na żonę. W dodatku nie można przemilczać faktu, że zmęczone pracą nerwy i mózg wysilony „dziedzicznie potomstwu udzielić się muszą”, pisał dalej M. Zawadzki. Jeszcze niżej w hierarchii kandydatek niegodnych zamęścia stały szansonistki, czyli śpiewaczki kabaretowe i cyrkówki. „Są to istoty stojące już niżej wszelkiego poziomu (…) o czem pisać chyba zbytecznie.”
Gdy jednak opisane powyżej przeszkody nie zachodziły, sprawy przebiegały zgodnie z następującym scenariuszem. - Jeżeli panna przypadła do gustu kawalerowi, ten prosił rodziców o zezwolenie na bywanie w jej domu w roli potencjalnego narzeczonego. Prośba taka wymagała nie lada determinacji i męskiej odwagi, stąd też niejeden absztyfikant stojąc przed drzwiami panny mienił się niczym obraz cudowny wszystkimi odcieniami czerwieni. Mniej wytrawnym w sztuce starania się o rękę jeden z poradników zalecał, by przed wejściem do domu panny koniecznie wytrzeć buty z kurzu i błota. „Ucieranie nosa, kaszlenie, charkanie i plucie nie powinno mieć miejsca przed drzwiami. Na fizjologiczne te czynności dość jest czasu w drodze i w sieni.” Po wejściu do przedpokoju – zgodnie z zaleceniami poradnika – należało podać służącej bilet wizytowy z prośbą o zaanonsowanie, a następnie zdjąć wierzchnie okrycie, w tym kalosze. Do salonu wchodzi się w rękawiczkach i z kapeluszem (cylindrem) w ręku. Zdejmowanie rękawiczek przy pierwszej wizycie nie jest zbyt dobrze widziane. Kapelusza (cylindra) nie należy broń Boże odkładać na stół czy krzesło, ale koniecznie trzymać przy sobie. W oczekiwaniu na pana i panią domu nie wypada nerwowo spacerować po salonie, przeglądać książki, pisma i albumy, leżące na stole czy też wyglądać przez okno. Na widok wchodzących do salonu należy powstać, podejść koniecznie z kapeluszem w ręku i oddać ukłon, a następnie odpowiedzieć na wyciągnięcie ręki pana domu. Unikać trzeba jednak całowania ręki dam. „Jest to brzydka mieszczańska naleciałość, dawno z eleganckich salonów wyrugowana, a obserwowana (tj. zachowywana) tylko pilnie przez starych kawalerów.” Podczas rozmowy powinno się siedzieć prosto (byle nie sztywno), odpowiadać rezolutnie na pytania, patrząc na rozmówców. „Karczemnem zachowaniem jest rozstawianie kolan w siedzącej pozycyi, wyciąganie nóg przed siebie lub zakładanie jedna na drugą, kiwanie nogą, giestykulowanie, dotykanie kolan lub ramion osoby, z którą się mówi, podnoszenie głosu, ucieranie nosa i głośny śmiech.” Niewłaściwym jest także bawienie się podczas rozmowy książkami leżącymi na stole lub „kutasem” (od serwety oczywiście). Pierwsza wizyta nie powinna trwać dłużej niż pół godziny. Po pożegnaniu się i wyprowadzeniu do przedpokoju przez gospodarza trzeba się prędko i zwinnie ubrać, „pomaganie w ubieraniu się gościowi wyszło podobnie z mody jak całowanie rąk pani domu.” Służącej podającej wierzchnie odzienie można wcisnąć nieznaczny napiwek do ręki, poczym ukłoniwszy się, wyjść, już „bez powtórnego podawania dłoni i pożegnań, jak: „Do widzenia”, „Padam do nóg”, a już najmniej owego ohydnego „Smacznego””. Instruował autor poradnika dla zakochanych.
Bywanie w domu panny za zezwoleniem rodziców był to czas, w którym młodzi mieli bliżej poznać się i sobie przypatrzeć; oczywiście z przyzwoitej odległości. Tak więc absztyfikant uczestniczył we wspólnych obiadach, proszonych herbatkach i przyjęciach organizowanych przez rodziców. Zezwolenie na bywanie nie wiązało w niczym panny, która mogła przyjmować odwiedziny także innych konkurentów. Zresztą stan taki był nader pożądany, zainteresowanie dziewczyną podnosiło bowiem jej notowania na rynku matrymonialnym. Gdy jednak kawaler zbyt długo zawracał w głowie pannie wciąż do niej przychodząc i przychodząc nie wiadomo po co; interwencję musieli podjąć sami rodzice. Tym bardziej, że w tamtych czasach nie praktykowano chodzenia ze sobą, w dzisiejszym rozumieniu tego słowa. Gdy kawaler interesował się dziewczyną, to było oczywiste, że w celu zawarcia z nią małżeństwa. Gdy jednak zbyt długo nie prosił o rękę, to rodzice córki zaczynali się niepokoić. I jeżeli nie przynosiły efektu ponaglenia wyrażane między wierszami, to niestety ale znajomość z takim bałamutnikiem, który sam nie wie, czego chce, należało zerwać. Doskonałą formą dla wyrażenia zniecierpliwienia ze strony rodziców było napisanie listu. Mniej wprawnym w tej materii z pomocą przychodził Najnowszy sekretarz miłosny i familijny, w którym zamieszczono wzór listu ponaglającego. W prawdzie wydany został on już w 1921 roku, pozwalam sobie jednak zacytować jego treść, jako w pełni aktualną w odniesieniu do omawianej, wcześniejszej epoki.
Szanowny Panie!
Jako matka, uważam za swój obowiązek przezornie wystrzegać się tego wszystkiego, co może przynieść krzywdę córce mojej Anieli. Jest to dziewczyna młoda, zaledwie przed dwoma miesiącami skońciła pensyję a każde spotkanie z młodymi ludźmi robi na niej pewne wrażenie. Z Panem Anielka widuje się codziennie, już samo więc przyzwyczajenie zbliża ją do Pana. Przyzwyczajenie to jednak może się zamienić na inne uczucie, domyślasz się Pan jakie, wtedy, jeżeli Pan nie będziesz miał względem niej zamiarów poważnych czeka biedaczkę cały szereg cierpień i udręczeń. Nie mogę obojętnie patrzyć na to i dla tego, nie bierz mi Pan za złe, że zabiegam nieco przed czasem. Przyznaję owszem że znajomość z Panem jest dla nas bo przyjemną, ale tak się lękam złych następstw, że (z)wracam się do Pana, jako do człowieka honoru, z prośbą o postępowanie jak najoględniejsze o nielekceważenie przyszłości mojej jedynaczki.
Łączę wyrazy poważania.
M.N.
Takim bałamutnikiem, który doprowadzał do granic zniecierpliwienia ojca panny był Zygmunt Krasiński, zalecający się właśnie do Henrietty Willan. Młodziutkiej Angielki, pochodzącej z zamożnego, aczkolwiek mieszczańskiego domu. Serce ojca zabiło mocniej, gdy okazało się, że o pozwolenie na bywanie w jego domu poprosił przedstawiciel jednego z arystokratycznych rodów i do tego dobrze zapowiadający się poeta. Co za wyróżnienie i co za perspektywy! Kalkulował sobie w duszy ojciec. Z. Krasiński przychodził więc do swej wybranki, wzdychał do niej z miłości, regularnie prosił do tańca podczas bali i zalecał się doń zgodnie z wymogami szkoły romantycznej. Śliczna panna na tle pięknego domu z ogródkiem była dla wyobraźni artysty obiektem nader inspirującym, dzięki któremu wiersze pisały się poecie same. Miesiące mijały, a do oświadczyn nie dochodziło. Początkowo ojciec odczytywał to jako wyraz nieśmiałości. Ileż jednak można być nieśmiałym?! Niestety było inaczej, Z. Krasińskiemu zależało tylko na tym, by kochać swą wybrankę czystym uczuciem i być kochanym, mieć cały szereg wzruszeń romansowych, tak wiec czuł się w pełni spełnionym w tym platonicznym związku. Związku, który miał być dla niego przede wszystkim źródłem poetyckich natchnień. Kłóciło się to jednak z pragmatyzmem ojca panny, który jako Anglik wyjątkowo twardo stąpał po ziemi. Ojciec coraz częściej zadawał sobie w duchu pytanie, „kiedy oświadczyny i ślub”. Przyparty do muru młodzieniec, odparł, że chciałby traktować swą wybrankę jako siostrę, to znaczy kochać ją do końca życia czystym uczuciem niepokalanym miłością fizyczną, ani tym bardziej małżeństwem. Kobieta, którą wybrał sobie na obiekt swych westchnień, była tworem zbyt idealnym, by zamknąć ją w czterech ścianach domu, zmusić do cerowania pończoch i podawania rumianku w potrzebie. „Czyż jestem stworzony do spokoju w małżeństwie, do drobnych sprzeczek, do bezruchu?... nie byłem przeznaczony do tego, by gnić całe życie w salonie na kanapie.” - Wyznawał z naiwną szczerością. Ot jakie niedorzeczności roiły się w głowie młodzieńcom w dobie romantyzmu.
Ojciec panny, który rzeczy traktował „realnie i po ziemsku”, nie miał wątpliwości, że ten niedorzeczny związek trzeba rozpędzić kijem na cztery wiatry. Zapadła decyzja o powrocie do Anglii. W ten sposób zakończyła się jedna z pierwszych miłości Z. Krasińskiego, zaś związany z tym smutek stał się dalszą podnietą dla literackich dokonań artysty. A przecież o to właśnie chodziło w życiu poety.
Czasami zaś sprawy szły nieco innym torem, to znaczy kawaler nie prosił o zezwolenie na bywanie w domu panny, ale od razu przystępował do szturmu, czyli oświadczyn. Ten akt męskiej odwagi niejednokrotnie poprzedzał wywiad dokonywany z pomocą krewnych, którego celem było rozeznanie, czy oświadczyny aby na pewno zostaną przyjęte. Bardziej postępowi oświadczali się samej zainteresowanej. Tradycjonaliści zaś z prośbą o rękę zwracali się nie do dziewczyny, ale do jej rodziców, akcentując w ten sposób, że zamierzają szanować ich wolę. Mężczyzna żenił się sam, kobietę zaś przez całe stulecia dosłownie wydawano za mąż, co czynili rodzice. I dopiero w dwudziestym wieku w wyniku postępującej emancypacji, za mąż zaczęła wychodzić ona sama. Tak więc niejeden kawaler szanując odwieczną tradycję, pierwsze kroki w małżeńskiej sprawie kierował do ojca i matki. Było też czasem w tym sporo wyrachowania, wiedziano bowiem, że bez zgody rodziców nic w domu stać się nie może. Tak więc niejeden fircyk w zalotach hołdował niepisanej zasadzie „nadskakiwać rodzicom, dla panny zaś być znośnym”. Bardziej nieśmiali, którym brakowało animuszu na poważną męską rozmowę, czynili to korespondencyjnie. Mniej wprawnym w pisaniu listów przychodził z pomocą poradnik o zachęcającym tytule Najnowszy sekretarz miłosny i familijny.
Wzór listu dotyczącego oświadczyn kawalera rodzicom panny z Najnowszego sekretarza miłosnego i familijnego.
Szanowni Państwo!
Pokochałem całą siłą swej duszy córkę Waszą Anielę. Znaczna różnica wieku wstrzymywała mnie odtąd od otwartego wyznania moich uczuć pannie Anieli, i dla tego uznałem za słuszne uciec się do łaskawego pośrednictwa Szanownych Państwa. Wiem że znając oddawna mój stan materialny, Szanowni Państwo wsparci doświadczeniem, raczycie trzeźwo zbadać i rozważyć wszelkie konsekwencye mojego kroku i sądzę, że nie znajdziecie powodów do obawy o przyszłe szczęście powierzonej mi córki. W tem przekonaniu, błagam Was o przemówienie za mną kilka słów zachęty i o jaknajśpieszniejszą, a daj Boże, pomyślną odpowiedź.
Przy sposobności, raczcie Szanowni Państwo przyjąć wyrazy najgłębszego szacunku i poważania.
M.N.
Data
Gdy zaś kawaler bezpośrednio oświadczał się pannie (nie rodzicom), tej choćby była po uszy zakochana, nie wypadało rzucić się na szyję i powiedzieć od razu „tak”. W dobrym tonie było się nieco zawahać, a przede wszystkim odwołać do woli rodziców jako najwyższej instancji w sprawach matrymonialnych. To jest zaznaczyć, że oświadczyny zostaną przyjęte, jeśli tylko rodzice sobie tego życzą. Zaś zanim opiekunowie wyrazili zgodę, upływało nieco czasu. Trzeba było bowiem zaciągnąć języka tu i ówdzie celem rozeznania, kim jest ten, który ubiega się o rękę córki. Z jakiej rodziny pochodzi, jaką ma opinię w okolicy, jaki majątek, czy nie rozwodnik, rozpustnik, karciarz i tak dalej. Niestety bardziej przyglądano się rodzinnym parantelom, majątkowi i wyznaniu niż temu, czy kawaler będzie dobrym kandydatem na męża. Jak pod światło oglądano każdy listek genealogicznego drzewa, czy przypadkiem nie ma na nim jakiś skaz. Jak wiadomo skazy takie bywały zaraźliwe i mogły przenosić się na drzewa genealogiczne innych rodzin. Nieujawnione w porę informacje o familii, mogłyby skończyć się kompromitacją dla panny młodej. Co byłoby wtedy, gdyby okazało się, że brat pana młodego był bankrutem, popełnił samobójstwo, względnie, że matka miała opinię kobiety zbyt lekkich obyczajów? Byłby to skandal nad skandale. Łatwo sobie można wyobrazić te ironiczne uśmiechy sąsiadek na schodach kamienicy i dam z towarzystwa podczas balu. Ocena partnera miała charakter bardzo wybiórczy, zdecydowanie mniejszą wagę przywiązywano do cech charakteru, uznając że po ślubie sprawy same się ułożą. Niektórzy autorzy poradników zwracali uwagę na to, że u nas bardziej wnikliwie bada się osobowość służącej niż przyszłego męża. Przy tak powierzchownym podejściu nie trudno było paść ofiarą matrymonialnego oszusta. To jest człowieka, który w małżeństwie bynajmniej nie szukał miłości, ale pieniędzy, tak by mieć za co spłacać kawalerskie długi i pędzić beztroski żywot birbanta do późnej starości. A wszystko to dzięki pieniądzom swej małżonki. Oczywiście zanim cel w postaci małżeństwa z wyrachowania został osiągnięty, trzeba było się sporo natrudzić. Uszyć porządny garnitur na kredyt, wynająć odpowiednie mieszkanie, pożyczyć meble, tak by było gdzie przyjmować przyszłych teściów. Nie wolno było także zapominać o tym, by nadskakiwać pannie, przynosząc jej kwiaty, bombonierki i prawić dusery. Mało który kawaler miał odwagę wprost przyznać się do swoich intencji, tak jak uczynił to autor jednego z ogłoszeń matrymonialnych publikowanych w Kurjerze Warszawskim z 1890 roku:
Znudzony nieustannemi nagabywaniami ze strony moich wierzycieli oraz doprowadzony do rozpaczy restauracyjnymi fryturami, pragnę wstąpić w związek małżeński z osobą, któraby od tych plag egipskich uwolnić mnie chciała. Mam lat 31, awanturnik, birbant i hulaka. Po ożenieniu na pewno się ustatkuję. Zdrowie dobre. Od przyszłej żony wymagam głównie dwóch rzeczy: wykształcenia, gdyż w szablonowej gąsce nie mógłbym się rozmiłować i minimum 15.000 rs. posagu, potrzebnych dla uregulowania moich interesów. Bezpieczeństwo dla posagu wskażę później. Fotografja niepotrzebna, gdyż uroda z sympatyczną powierzchownością nie zawsze chodzi w parze. Osoba nie zrażona moją otwartością, która zechciałaby nawiązać ze mną korespondencję celem bliższego poznania oraz omówienia warunków, raczy nadesłać list poste-restante pod adresem…
Niestety przypadki, w których kawaler bardziej rozglądał się za posagiem niż za panną, nie należały do rzadkości. Gdy zaś na jaw wyszło, że spodziewany majątek panny nie jest aż tak duży, jak się tego spodziewano, nie raz dochodziło do zerwania zaręczyn. Historię taką opisuje w swoim dzienniku Helena Kunachowiczowa. - Na tydzień przed ślubem, gdy wszystko było już przygotowane zaś goście zaproszeni, kawaler (Szybalski) zdecydował się na zerwanie zaręczyn z hrabiną Bobrowską. A wszystko za sprawą anonimu, w którym ktoś życzliwy doradzał, by wnikliwiej przyjrzeć się majątkowi panny. Tym bardziej, że potrzeby ma spore i wielkopańskie nawyki do tego stopnia, że nawet drzwi sama sobie nie otworzy, ale czeka na lokaja, i tym podobne. List okazał się inspirujący, Szybalski udał się do sądu w Tarnowie, by sprawdzić, jak przedstawia się sytuacja finansowa narzeczonej. Niestety wyglądała ona mizernie, co stało się powodem odesłania pannie pierścionka zaręczynowego.
Oświadczyny otwierały okres oficjalnego narzeczeństwa. W tym czasie kawaler mógł odwiedzać pannę, chodzić z nią na spacery, zalecając się doń wyuczonymi frazesami. By spotkania młodych nie straciły na przyzwoitości, w wielu przypadkach przechadzki odbywały się w asyście rodziców. W roli przyzwoitek doskonale sprawdzały się także służące i stare panny. Ferdynand Hoesick wspomina, że gdy chodził na spacery ze swoją „Micią”, towarzyszyła im stara panna Helena Majewska. – „Z Łazienek zawsze wracaliśmy tramwajem, a siedząc przy sobie, ramię w ramię, tak byliśmy zaabsorbowani rozmową, że ja przynajmniej zapominałem całkowicie, że nie jesteśmy we dwoje tylko, lecz że z nami była jej dame de compagnie (tu: przyzwoitka – przypis), panna Helena Majewska, stara panna, która jednak w stosownych chwilach umiała być obecną, ale nie przytomną, nie widzieć ani słyszeć.”
Powszechnie przyjętym zwyczajem było spędzanie czasu przez młodych wspólnie z rodzicami; razem z nimi chodzono do teatru, do ogrodu, na wycieczki za miasto… Poradniki savoir - vivre zwracały kawalerom uwagę na to, że w takich przypadkach koniecznym było prowadzenie pod rękę przyszłej teściowej, podczas gdy córka miała obowiązek iść z ojcem. Z całej tej ceremonii widać wyraźnie, że związek małżeński zawierany był nie tylko z córką, ale także z jej rodziną. Już od samego początku następowało umacnianie więzi rodzinnych, które po ślubie ciążyły zapewne niejednemu mężowi.
Biorąc pod uwagę fakt, że zasady dobrego wychowania nie pozwalały młodym na wdawanie się w polemikę ze starszymi, ich obecność i ciągłe strofowania przyszłych małżonków musiały doskwierać niejednej parze. Stąd też byli i tacy, którzy dla świętego spokoju woleli milczeć. Henrieta Błędowska wspomina, jak ze swoim narzeczonym nie miała odwagi rozmawiać w obecności matki. Tą zaś irytowała grobowa cisza w pokoju. „Cóż za niemiecki romans – mówiła – siedzą, patrzą się na siebie i milczą. Mówcież co przecie was się tyczącego, potocznymi dyskursami się zajmujcie.” Strofowała młodych zirytowana matka. Lecz o czym mieli rozmawiać ze sobą młodzi, wiedząc, że każde ich zdanie słyszanym i komentowanym będzie.
Niestety spędzanie przez młodych czasu w pokoju, w którym znajdowali się rodzice było powszechne. Jeden z poradników bon - tonu zalecał, pozostawiać młodych sam na sam dopiero na niedługo przed ślubem, ale oczywiście przy drzwiach otwartych i dobrze by było, by jednak matka od czasu do czasu pod jakimś pozorem wchodziła do pomieszczenia.
Na spacerach młodzi powinni iść przed rodzicami, tak by pozostawać zawsze na ich widoku. Ewentualne propozycje kawalera zbytniego oddalenia się powinny były spotkać się ze zdecydowanym protestem panny. Dla mniej wprawionych w spacerowej konwersacji Przewodnik zakochanych… przytaczał przykład rozmowy:
P. (panna) Nie oddalajmy się zbyt od rodziców.
K. (kawaler) Czy boisz się, najdroższa, byśmy nie zginęli?
P. Nie! Ale to nie wypada!
K. Dlaczego nie wypada?! Jesteś moją narzeczoną i jako taka poruczona mej opiece.
P. Ho, ho! Już opiece! Jeszcze nie tak prędko! Zaczekaj, mój panie - po ślubie! Będziesz jeszcze miał tej opieki dosyć!
K. Ach! Marzę o tem tylko w dnie i w nocy.
P. Co? I w nocy?...
Podczas spotkań w domu, siedząc w pokoju przy otwartych drzwiach, młodzi czytywali na głos książki, prowadzili rozmowy, oglądali albumy ze zdjęciami. Podczas takich rozmów należało unikać aluzji na temat nocy poślubnej i innych tematów, które mogłyby pannę „przyprawić o rumieniec”. Jeżeli panna grywała na fortepianie, w dobrym tonie było prosić ją o danie koncertu i zachwycać się jej grą, choćby ta nie posiadała za krztynę talentu. Nic tak nie otwierało damskiego serca, jak puste komplementy. Podczas gry kawaler powinien stać przy instrumencie i przewracać kartki nut w odpowiednim czasie, wsłuchując się w wystukiwaną melodię.
Niestety nie każdy narzeczony miał wyczucia, jeżeli chodzi o to, co wypadało, a co nie, w okresie narzeczeństwa. Tak na przykład istną drogą przez czyściec były dla Aleksandry Tarczewskiej spotkania z Janem Mieroszewskim. Narzeczony robił, co mógł, by młodzi choć na chwilę byli ze sobą sami. Siostrę Klementynę co rusz to wysyłał po tabakę do babci, to znów, by mu powiedziała, która jest godzina. Ledwo wróciła, już prosił o szachy z drugiego pokoju i tak bez końca. - „Klemunia znowu miała udział i honor robienia mu herbaty, ja zaś, nieszczęsna, musiałam słuchać po trzy godziny na dzień, jak przygrywał na klawikorcie zawsze też same sztuczki. Kochał mnie tak nieznośnie, że nie mogłam go odstąpić na krok; jeżeli grał, moją było powinnością tuż przy nim siedzieć, a nawet często gęsto położyć rękę na jego ręce, gdy on mimo tego jak grał, tak grał. Czytał to, co i ja z nim razem, jeżeli pisał, to przy tym stoliku, gdzie szyłam. Zażywał tabakę, to ja otwierałam tabakierkę. Wszystko to może być przyjemne osobie rozkochanej, ale ja nią nie byłam, nudziło mnie (to) śmiertelnie. Mawiałam nieraz, że to nie może być, aby wszystkie konkurencje (tj. zajęcia) odprawiały się tymże sposobem. Inne panny zaręczone skakały pod niebiosa, a ja byłam smutną i mizerną” .
Na znak uczucia wręczano sobie zdjęcia, pisano wiersze, czy też listy wklejając doń zasuszone kwiatki. Od czasu do czasu wypadało przynosić pannie kwiaty, zaś gdy siedziała w loży w teatrze koniecznie słodycze. Pokazanie się w loży bez cukierków czy czekoladek uchodziło za spory nietakt.
Im bliższa stawała się data ślubu, tym większa poufałości była dozwolona między młodymi. – „Ucałowanie rąk narzeczonej a nawet czasem i czoła dozwala się narzeczonemu, ale zawsze tylko w obecności rodziców”, pouczały Zwyczaje towarzyskie… z 1876 roku.
Nie lada inwencją wykazał się F. Hoesick na tle tych skostniałych zwyczajów, który pozwolił sobie na romans z pewną ognistą wdówką, panią H. Jak to ładnie określił kokietką, a do tego „zawracalską” pierwszej klasy. Jako że okres letni sprzyja wyjazdom, postanowił spędzić z nią wspólnie wakacje za granicą. Dla zachowania pozorów ukochana „Micia” podróżowała w asyście towarzyszki. W swych wspomnieniach F. Hoesick konsekwentnie podkreślał - by nie gorszyć czytelnika – że za każdym razem, gdy przyjeżdżali do nowej miejscowości, wynajmowali w hotelu dwa osobne pokoje. I na wieki pozostanie tajemnicą, czy noce także spędzali w nich osobno. Nie wdając się w krępujące dla autora szczegóły, należy stwierdzić, że wyjazd zaliczał się do nader romantycznych. Młodzi jedli na tarasie wspólne śniadania, podczas których „Micia” występowała w pół przezroczystym szlafroczku, działającym na wyobraźnię pisarza. Gdyby widziała to pani Dulska zapewne przewróciłaby się w grobie. Z dala od polskiego towarzystwa, podejrzeń i plotek można sobie było pozwolić na znacznie więcej. Oprócz niewinnych rozrywek, takich jak wspólne spacery, czy obiady w restauracjach, zdarzały się także bardziej „tłuste” momenty. Siedząc w wiklinowym koszu na plaży młodzi zapominali się czasem i „całowali jak dwa gołąbki”. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie wścibski Wojciech Kossak, który wyrastał jak spod piasku w najmniej odpowiednim momencie. I gdyby przynajmniej zechciał dyplomatycznie udać, że nic nie widzi. Ale skąd!, specjalnie wracał się ze swym przyjacielem, przechodził jeszcze raz obok kosza, aby zakochanym przyjrzeć się dokładnie i sprawdzić, „czy widzi, to co widzi”. Taką sensację wywoływała wtedy para zakochanych, przytulających się do siebie na plaży.
Wszystko to działo się w 1901 roku, to jest wtedy, gdy F. Hoesick miał już 34 lata, zaś piękna „Micia”, będąca rozwódką trzy lata więcej. Wiekiem, jak i faktem, że w okresie tym nie żyli już rodzice F. Hoesicka należy zapewne tłumaczyć dość sporą odwagę, jaką wykazali się kochankowie w swej namiętności. Inna sprawa to to, że pisarz po zagranicznych studiach i licznych podróżach nigdy do pruderyjnych nie należał, a wręcz przeciwnie nie stronił od uciech alkowy.
Ale zatrzymajmy się jeszcze na chwilę przy zwyczajach związanych z narzeczeństwem. Kontakty pomiędzy młodymi w okresie narzeczeństwa były na tyle powierzchowne, że nie trudno było ukryć swoje wady i dodać sobie nieistniejących zalet. Sekundowali temu rodzice, pragnący wydać jak najszybciej za mąż krnąbrną córkę, czy też ożenić syna hulakę. – „Narzeczeni kryją się zwykle z wadami, z(e) sposobem myślenia, z pokrewieństwem, a nade wszystko z prawdziwym stanem majątku; dopomagają do tego dzielnie rodzice i przyjaciele: wszystko to dopóty, dopóki przed ołtarzem para nie stanie” zauważała Klementyna Hoffmanowa. Było to o tyle łatwe, że okres narzeczeństwa nie był długi. Często wynosił on zaledwie kilka, kilkanaście tygodni, czyli tyle, ile było potrzebne dla dopełnienia formalności i zgromadzenie wyprawy dla córki. Na wyprawę zaś składały się suknie, koszule, bielizna stołowa czyli obrusy, a ponadto pościel, meble, biżuteria… A. Grbowski wspomina, że w styczniu 1817 roku oświadczył się pannie, zaś w maju już doszło do ślubu. Z drugą żoną poszło mu jeszcze szybciej. Za namową przyjaciółek zdecydował się na randkę w ciemno z panną w wieku około 30 lat, za której charakter ręczyły towarzyszki, co było nie lada rękojmią. W czerwcu 1833 roku nastąpiło pierwsze spotkanie w czwórkę w ogródku wsi Zwierzyńca „tam obie panie kandydatkę przywiozły i w kilka chwil umówienie małżeństwa nastąpiło.” Sześć tygodni później odbył się ślub. Oczywiście zdarzały się i dłuższe okresy narzeczeństwa – „rok (a) niekiedy i więcej czasu mają narzeczeni przed sobą”, zanim staną na ślubnym kobiercu, pisała znów inna autorka K. Hoffmanowa.
Zresztą nawet wtedy, gdy w partnerze powoli zaczynano odkrywać „wady ukryte” nie zawsze starczało odwagi, by zerwać zaręczyny. Kobiety bały się staropanieństwa jak najgorszej z plag egipskich. „Niech nie myśli, że już jak tego odmówi, żaden jej się nie trafi” – pouczała wprawdzie K. Hoffmanowa, zalecając rozwagę przy wyborze męża, ale niestety nie wszystkich przekonywały jej słowa.
Był jeszcze drugi powód, dla którego nie zawsze starczało odwagi, by zerwać zaręczyny. Incydent taki podobnie jak rozwód uchodziło za sprawę wstydliwą, rzucającą nienajlepsze światło na niedoszłych małżonków. Stawał się on powodem najrozmaitszych plotek i podejrzeń. - Kto wie, może reputacja panny wcale nie była taka kryształowa i jak druty z gorsetu wyszły na jaw jakieś jej obyczajowe grzeszki. Szeptano sobie do ucha. Lista hipotetycznych wad i przyczyn rozstania rosła w towarzystwie z godziny na godzinę. By dojść prawdy bacznie przyglądano się rodzinom do kilku pokoleń wstecz, poruszając niebo i ziemię, a nawet popioły zmarłych. Jak pisała Cecylia Plater – Zyberkówna. - „Zważywszy złośliwość właściwą ludziom światowym, można więc poniekąd wyrozumieć lęk młodych. Zerwanie zaręczyn świat bierze zwykle skandalicznie. Jeśli się zrywa zaręczyny – mówią – musi być ku temu jakaś wina.” W dodatku nigdy nie było pewności, co młodzi robili ze sobą, siedząc w pokoju pod bokiem chrapiącej matki. Czy kawaler nie posuwał się zbyt daleko w swych zalotach, czy nie pieścił i całował? Po rozstaniu takie incydenty poważnie nadwyrężały reputację dziewczyny. Bo jak pisał T. Boy - Żeleński „panny obcałowanej, obmacanej – jak wówczas pięknie się mówiło – nikt by nie wziął…”
Dlatego też w przypadku zerwania zaręczyn zalecano, by na pewien czas opuścić miasto, celem wyciszenia całej sprawy. Zaś dla panny najlepszym rozwiązaniem było jak najszybsze wydanie jej za mąż.
Powyżej opisano pierwszy z możliwych scenariuszy kojarzenia małżeństw, przy którym młodym pozostawiano sporą swobodę wyboru. Stanowisko, że małżeństwa zawierane pod przymusem bywają nieszczęśliwe, było już powszechne. Zaś Kodeks kar głównych i poprawczych z 1847 roku przewidywał nawet karę dla rodziców, którzy przymuszaliby swe dzieci do zawarcia małżeństwa (to samo zresztą dotyczyło przymuszania do wstąpienia do klasztoru). Przypadki narzucania młodym partnera wolą rodziny zdarzały się już zdecydowanie rzadziej niż w wiekach poprzednich.
A oto drugi z możliwych scenariuszy. - Niestety granica między wolnym wyborem partnera, a kategoryczną wolą rodziców bywała płynna. Zdarzało się, że młode panny bezwzględnie podporządkowane rodzicom, infantylne i niedoświadczone wychodziły za mąż z grzeczności. Poczucie posłuszeństwa nakazywało im pokochać kawalera wskazanego przez rodziców. I tak też się działo. Dotyczyło to w szczególności młodych dziewcząt, które nie dojrzały jeszcze do prawdziwej miłości, nie czuły potrzeby kochania i bycia kochanymi przez mężczyznę. Stąd też brak afektu do przyszłego męża nie był dla nich żadną przeszkodą do stanięcia na ślubnym kobiercu. Wychodziły za mąż jak na bal, to jest odświętnie i bez głębszej refleksji. Tak na przykład H. Kunachowiczowa jeszcze w wieku osiemnastu lat zastanawiała się nad tym, czym jest miłość – „jak będę starsza prędzej może poznam w rozumie, co to jest ta miłość, której dzisiaj nie pojmuję”.
W takich realiach bardzo łatwo było sterować wolą córek, bez uciekania się do gróźb i przymusu. Wyjście za mąż traktowały one jak jeden z epizodów w życiu, który nie wiele miał wspólnego z uczuciem, a który podobnie jak angina kiedyś musiał nadejść. A. Tarczewska wspomina, jak pewnego razu oświadczył się jej matce, to jest poprosił o rękę córki Jan Mieroszewski. Dziewczyna nie czuła żadnego afektu do młodzieńca, a wręcz przeciwnie niechęć. Nie wypadało jednak wykazać się niesubordynacją wobec matki. Wyrzekła więc bez jakiegokolwiek namysłu, że zgadza się z jej wolą. I jak sama dalej wyznaje „musiałam jeszcze powiedzieć, że go kocham”, choć serce było zimne jak lód. Tego jednak wymagała grzeczność i konwenanse. „Kochać tego, co ma się stać mężem, jest właśnie obowiązkiem, żadnego więc nie masz skrupułu wyjawić takowoż miłość.”
Oczywiście zdarzały się i bardziej dojrzałe panny, u których rodził się afekt do wybranego kawalera. Gdy jednak ich wybór nie pokrywał się z wyborem rodziców, nie było wyjścia, nieodpowiednią miłość trzeba było sobie wybić z głowy. - „Nigdy za niego nie pójdę, jeśli mama (sobie) tego nie życzy” pisała w pamiętniku H. Błędowska; „bo choć tak kocham Stefana, nigdy bym za niego nie poszła bez zezwolenia rodziców” wyznawała znów inna nieszczęśliwie zakochana H. Kunachowiczowa. Nie one pierwsze i nie ostatnie z taką pokorą podporządkowywały się woli rodziców w kwestii uczucia.
Natomiast Ewa Felińska wspomina swą kuzynkę, o której rękę zaczęto się ubiegać, gdy ta nie miała nawet piętnastu lat. Adorator wykazał się przy tym dość sporą niecierpliwością. Nie zalecał się do młodej panienki, jak na prawdziwego kawalera przystało, nie czynił jej żadnych komplementów, nie obsypywał prezentami… Ot po prostu od razu przeszedł do rzeczy, to jest poprosił rodziców o rękę ich córki. W domu nikt nie był przygotowany na taką prośbę, tak więc nastała konsternacja. Postanowiono zapytać samą zainteresowaną. Niespełna piętnastoletnia dziewczynka wykazała się iście dziecięcym podejściem do całej sprawy. Jak wspomina E. Felińska „Gdy przedstawiono Ewce propozycję Szemesza (tj. kawalera - przypis), ta została tylko zdziwioną, ale nie czując do Szemesza ani wstrętu, ani pociągu, poprosiła rodziców, aby sami postanowili, co będą uważać za lepsze.” Rodzice po zaciągnięciu języka tu i ówdzie ustalili, że kawaler jest szanowanym człowiekiem. Postanowili więc oddać mu rękę swojej córki. Dziecko mówiąc rodzicom „tak”, zapewne w ogóle nie zdawało sobie sprawy z tego, czym jest małżeństwo. Dopiero po pewnym czasie przyszedł czas na refleksje. Do dziewczynki zaczęło docierać, że na zawsze zostanie rozdzielona z matką, oddana pod władzę nieznanego sobie mężczyzny… Im bliższy był dzień ślubu, tym częściej w oczach pokornej Ewki pojawiały się łzy. Podczas samej ceremonii płakało bardzo wielu, zaś matce zwracano uwagę na niestosowność tego, zawartego zbyt wcześnie związku.
Historii takich można by tu przytaczać bardzo wiele. Na koniec jeszcze jedna dotycząca siostry generała Skrzyneckiego, która została wydana za mąż w wieku zaledwie piętnastu lat. Młodej panny oczywiście nikt o zdanie nie pytał. Kiedy była zajęta ubieraniem swoich lalek, ojciec zawołał ją do siebie i powiedział: „- Waćpanna pójdziesz za Tańskiego, ślub odbędzie się za sześć tygodni. Zwykła zawsze do wypełniania woli ojca, nie zastanowiwszy się ani na chwilę, nie znając nigdy p. Tańskiego, pocałowała ojca w rękę i powiedziała: - Niech będzie, jak tata każe.”
Przy stołach nie raz opowiadano sobie anegdotę, jak to ojciec oświadczył córce, że za miesiąc wyjdzie za mąż. Ta zaś odpowiedziała bez słowa sprzeciwu - „dobrze tatusiu, a czy będę mogła zabrać lalkę?” I to chyba jest najlepszym podsumowaniem tego, co czuło wiele panienek, wychodząc za mąż na prośbę rodziców.
W takich przypadkach jak powyżej ze strony rodziców teoretycznie nie było przymusu, zaś ze strony panny nie było protestów, a więc wszystko odbywało się prawie dobrowolnie. Panna stając na ślubnym kobiercu bez sprzeciwu mówiła tak, choć za sznurki matrymonialnych decyzji pociągali jej opiekunowie. Jak ubolewał B. Rosenblum w swym poradniku „Ależ niestety! Wiele małżeństw nie łączy się w niebie, ale tylko tu na ziemi przy herbacie lub kawie, na obiadach lub balach; nie przez miłość, lecz przez swaty ciotek, matek i babek. Wówczas dwie młode osoby łączą się bez uczucia czystej miłości, idąc tylko za namową i radą” rodziców. Im młodszy był wiek córek, tym łatwiej było sterować ich decyzjami. Te starsze i obyte ze światem lubiły mieć własne zdanie, co niejednokrotnie krzyżowało plany rodziny układane przy herbacie.
Zdecydowanie większą rolę przy kojarzeniu małżeństw wola starszych odgrywała w kręgach arystokracji. Tu nadal bardzo dbano o rodzinny majątek, nie wyobrażając sobie, by w wyniku mariażu mógł on przejść w niepowołane ręce. Zaś za niepowołane należało uznać te należące do każdego, kto nie nosił dostatecznie wysokiego tytułu. Arystokraci byli wąską grupą społeczną, tak więc i możliwości znalezienia partnera były w tym kręgu bardzo ograniczone. W konsekwencji nie raz trzeba było rezygnować z wyższych uczuć na rzecz rodzinnych konieczności. Tu nikogo nie dziwiły związki zawierane tak jak przed wiekami, to znaczy z rozsądku. A często nawet młodzi tradycji tej poddawali się bez słowa sprzeciwu, rozumiejąc „wyższą rację stanu”, czyli rodziny. Zresztą trudno było o sprzeciw, skoro za nieposzanowanie woli ojca groziło wydziedziczenie. Słowo to nigdzie nie brzmiało tak groźnie, jak w kręgach arystokracji. Fortuna, jaką w ten sposób można było stracić była ogromna. Co więcej jej brak, skazywał młodego hrabiego na pracę zarobkową, co równało się jawnej, towarzyskiej kompromitacji. W takich realiach zdanie młodych co do osoby przyszłego partnera schodziło na plan dalszy.
Marginalną rolę przy kojarzeniu małżeństw uczucie odgrywało także na wsiach. Tu doskonale wiedziano, co to jest nędza i głód na przednówku. W twardej rzeczywistości na sentymenty nie było miejsca. Szukano więc żony, która mogłaby wnieść do gospodarstwa odpowiedni posag, była pracowita, gospodarna i zdrowa. Unikano próżniaków i tak zwanych latawic. Że życie na wsi bywa ciężkie, wiedzieli doskonale młodzi, których nie raz do małżeństw z rozsądku nie trzeba było zmuszać. Stawali oni przed ołtarzem nie z miłości, ale z poczucia konieczności zabezpieczenia się na przyszłość. Niestety na wsiach dla bezżennych nie było miejsca. Kobieta bez męża nie była w stanie udźwignąć trudów gospodarki, a i mężczyźnie bez kobiety trudno było utrzymać dom w należytym stanie.
Na wsi małżeństwa zawierano tak jak przed wiekami - ich kojarzeniem zajmowali się ojcowie. Wola ich była świętą. Najlepiej świadczy o tym fakt, że nie raz rodzice grozili krnąbrnym córkom, że jeżeli te się nie ustatkują, to za karę wydadzą je za dziada. Groźby takie traktowano jak najbardziej poważnie.
Etnografowie od lat zajmują się gromadzeniem wiejskich przyśpiewek i piosenek o miłości. Ich analiza sugeruje, że także na wsiach kochano się gorąco, długo i szczęśliwie. Najczęściej jednak były to piosenki będące wyrazem tęsknoty za prawdziwą miłością, nie zaś przejawem jej spełnienia. Tego czego nie dane było ludziom doświadczyć w życiu, zawierano w tworzonych przez siebie tekstach. Pragnienie miłości - podobnie jak dziś - było zjawiskiem powszechnym; rodziło się nawet na tak nieurodzajnej glebie jak serca zapracowanej i zabiedzonej młodzieży wiejskiej. Kochano się nieszczęśliwie w pięknych, umiejących dobrze śpiewać i tańczyć dziewczętach, na zabawach proszono je do tańca. Żeniono się jednak z mniej atrakcyjnymi pannami, a często wręcz maszkarami, na korzyść których przemawiały morgi pola.
Zdarzało się, że małżeństwa skojarzone bez miłości okazywały się szczęśliwe. Małżonkowie z czasem przywykali do siebie, żyjąc wspólnie na zasadzie partnerstwa. Lekturą, która przez prawie cały dziewiętnasty wiek kształtowała świadomość kobiet z wyższych sfer co do ich roli w małżeństwie była Pamiątka po dobrej matce K. Hoffmanowej z 1819 roku. Książka utrzymana była w dość tradycyjnym tonie, zalecała kobietom uległość, zaspakajanie wszelkich oczekiwań męża i ćwiczenie się w pokorze. Dzieła K. Hoffmanowej dziewczęta czytały prawie jak Biblię, starając się dorównać propagowanym przez nią wzorom zachowań. Helena Kunachowiczowa, którą ciężka sytuacja materialna zmusiła do wyjścia za mąż z rozsądku, a nie z miłości takie czyniła postanowienia „przysięgam, że jakakolwiek przyszłość ma będzie, jaki dla mnie będzie mój mąż, którego zaledwie ośm (tj. osiem) razy widząc przed ślubem i znać nie mogę, to ja ze swojej strony dołożę wszelkich starań, aby stać się taką żoną, jaką Hoffmanowa w swoich pamiętnikach przedstawia, co mi Boże dopomóż.” Pokora, pokora i jeszcze raz pokora była głównym mottem kobiety w małżeństwie.